Wojciech Siwik, W moim mieście nie było mew
- Autor Wojciech Siwik
- Promotorka dr Justyna Górowska
Katedra Zjawisk Sztuki Intermediów
Pracownia Sztuki Performance - Stopień Dyplom magisterski, 2024
Wspomnienie o swoim rodzinnym mieście noszę przy sobie jak kołdrę obciążeniową. Z jednej strony objawia się ono w nieporęcznościach komunikacyjnych, choć na przestrzeni wielu lat zdaje się, że coraz sprawniej manewruje bagażem tych doświadczeń, z drugiej jednak to nadal przedmiot wytwarzania dziwnego rodzaju kojącego przytłoczenia, które w momentach wspomnianych wybojów daje się otulić w siebie.
Mimo tego, że „w moim mieście nie było mew” to produkt czasów raczej ostatnich, potrzeba stojąca za nim gnieździła się (nomen omen) we mnie od dawna. Potrzeba usłyszenia historii, snui w duchu coming-of-age, o dzieciakach z małych miasteczek z nieprzystawalną do krajobrazu wrażliwość na piękno świata. O dzieciakach z miejsc tak niepoddających się romantyzacji, że pozostaje jedynie zauważać jak romantyczne one bywają w swojej zwykłości. chciałem usłyszeć opowieści pozbawione pornografizacji, dysfunkcji i długich scen jedzenia posiłków przy sztućcach zgrzytających w ciszy. Od tego mamy smarzola, komasę i pewnie paru innych gagatków porywających się na autopsje żywych tkanek polskości. Zamiast tego chciałem znaleźć historie o odcieniach ciepłej szarości. O dążącej donikąd rutynie, w której pętlących się dniach świstaka jest poczucie ukojenia w tym, że nic nie wyglądają jakby cokolwiek miało zamiar się zmienić. To miejsca do których dobrze uciekać myślami, a lepiej tylko uciekać z nich fizycznie.
W moim wypadku (nie)przypadkiem najbardziej kluczowe ucieczki mojego życia miały jeden kierunek. Nad coraz bardziej mieniącym się benzynową tęczą Bałtykiem, z roku na rok dostrzegam coraz więcej, przeglądając się w czule zaszumiałych falami odbiciach tafli. Trzy z tych wspomnień (pierwszy świadomy wyjazd w 2003 lub 2004 roku, pierwszy wyjazd bez rodziców w 2016 i wyjazd dyplomowy we wrześniu zeszłego roku) stały się trzonem mojej opowieści. To dla poetów ze śmierdzących szlugiem klatek, akademików, z których wychodzi okazjonalnie bursa i rzeźbiarek żłobiących kapslami po piwie w betonach ulubionych schodków do picia. Weźcie to do siebie.