Anna Solecka
Jak byłam mała, mama codziennie wracając z pracy, kupowała mi drobny prezent; np. słodycze. Czasami był to jeden ulubiony wafelek, czasami kilka, czasami nadmiar, czasami sama ją o to prosiłam. Jadłam dużo słodyczy, jednak z czasem zaczęły się gromadzić. Zaczęliśmy trzymać je w szufladzie w kuchni, która z czasem przeniosła się pod moje łóżko. Rodzice (głównie ojciec) co jakiś czas przeglądali ją, wyrzucając przeterminowane słodycze i krzycząc, że ich nie zjadam a kupuje nowe. Nie wiem dlaczego, ale po prostu nie potrafiłam. Gdy przykładowo ojciec przywoził mi słodycze zza granicy, bałam się je zjeść lub dokończyć, myśląc, że jak zjem to tego już nie będzie, a są na tyle rzadkie, że nigdzie nie dostanę nowych. Mój stosunek do nich przerodził się w sentyment. Czasem w międzyczasie jadłam po prostu coś innego, na co miałam ochotę, a pozostałe słodycze po prosu leżały w zawsze pełnej, czasem niedomykającej się szufladzie i się psuły.
Była to moja pierwsza kolekcja, jaką pamiętam. Obecnie, rozglądając się, dostrzegam, że jestem nimi wszech obecnie otoczona. Według podobnego schematu trzymam świece, kadzidła, kosmetyki, pocztówki, pluszaki, czy nawet książki. Kurczowo trzymam się każdej swojej kolekcji, każdego przedmiotu, bojąc się, że go stracę, bojąc się co będzie bez niego. Nie potrafię wyrzucać rzeczy, nie potrafię przeżyć zmian.
W moim domu jest wszystko. Najczęściej w mnogiej ilości. Kiedy wymyślę sobie jakąś rzecz do mieszkania,nie muszę jej kupować, bo została kupiona najprawdopodobniej 10 lat wcześniej przez moją również zbierającą mamę. Kupowane z myślą wymienienia na lepsze i nowsze: cztery suszarki, dwie prostownice, cztery formy ekspresów do kawy (dwa kapsułkowe, przelewowy i ciśnieniowy, identyczny jak u dziadka, piętro niżej). Łyżka do azjatyckiej zupy. Nie wspominając o wszystkich rzeczach kupionych dla mnie, jak jeszcze byłam małym dzieckiem. Niewyobrażalna ilość kredek, temperówek, linijek i wszelkich przyborów, których już miałam zapas, zanim zdążyłam zużyć poprzednie. Obecnie leżą w szafie w piwnicy.
Praca nad projektem zaczęła się od siedzących mi w głowie wątków sfery intymności. Łącznie przedstawiłam około sześciu tematów na potencjalny projekt, z którego największy potencjał miał wątek zbierania. Podczas kolejnych konsultacji zmagałam się ze złamanym sercem, co intensywnie wpływało na mnie, moje myślenie i skupienie, przy tym również tor pracy. W związku z tym wątek relacji z mężczyznami, wpłynął na dotychczasowy zarys projektu. Okazało się, że mężczyźni w pewien sposób, podświadomie też byli dla mnie pewnego rodzaju kolekcjami. Myśląc, że byłam uprzedmiotowiana, uprzedmiotowiałam ich.
Z każdej relacji z mężczyznami mam jakiegoś rodzaju obiekt; pamiątkę. Tak jak w swoim pokoju mam miniaturowe ołtarze, tworzone nieświadomie, poświęcone konkretnym infantylnym kolekcjom — gumowym kaczuszkom, papierkom po słodyczach, zapalniczkom, czy włosom, tak z obiektów kojarzonych z danym mężczyzną mogę stworzyć każdemu odrębny ołtarz. Połączenie kolekcji gumowych kaczuszek z obiektami, zebranymi podczas tych znajomości, podkreśla uprzedmiotowienie i jego relacje z przestrzenią. Projekt jednak nie jest hołdem ani dla tych mężczyzn, ani dla przedmiotów — jest on reprezentacją absurdu moich myśli i tego co przeżywałam, gromadząc te zbiory. Główny punkt ołtarza przeznaczony jest dla mnie — dla łez, które wypłakałam, za chłopcem, którego znałam tydzień, dla zdjęć, które zrobiłam sobie, by zdobyć jego uwagę, czy dla wszystkich listów, które do nich pisałam. Mimo tego, jak wielkie te relacje wydawały się wtedy i jak bardzo je przeżywałam, powoli zapominam wspomnienia i osoby, za którymi kiedyś tak rozpaczałam.
Pierwszy z serii otałrzyków

Zwraca też uwagę na aspekt kompulsywno — lękowy, problem bezcelowego gromadzenia rzeczy, strachu przed ich straceniem. W przypadku papierka po kinder bueno, nie ma on dla mnie takiego ładunku emocjonalnego jak patyk, ze spaceru, który mógłby i w końcu stał się jedyną pamiątką po tej osobie. Projekt pomógł mi zwrócić uwagę na pewne schematy i mechanizmy w moim życiu oraz na relacje między nimi. Myślałam również nad rozszerzeniem kolekcji/projektu na poszczególne ery, erę przed krakowską, erę internetową (gimnazjalną), gdzie wszystkie relacje prowadzone były tylko i wyłącznie przez internet, możliwie erę podstawówkową i przedszkolną, bo wspomnienia swoich pierwszych obsesji, dalej są w mojej głowie dosyć jaskrawe.
W projekcie nie zawarłam swoich relacji z kobietami. Zauważyłam, że z jakiegoś powodu nie traktuję ich tak samo. W żaden sposób ich nie uprzedmiatawiam. Czuję, że jedyny raz kiedy moje uczucie było prawdziwe, było do osoby, której nawet nie pocałowałam. Z szacunku do niej, do kilkumiesięcznej więzi, jaką utworzyliśmy, nie chciałam przerabiać jej na element wystawy. Podobne odczucia mam również wobec pierwszej osoby, która również była kobietą, jednak uczucie do niej nie było tak silne, co prawdopodobnie wynika z młodego wieku i szybkiego zakończenia znajomości. Większość tych znajomości kończyła się bardzo szybko: od dwóch tygodni, do maksymalnie miesiąca i dwóch tygodni, jednak w każdej z nich, czas wydawał się lecieć szybciej. W prawdziwym związku byłam tylko jeden raz, trwał on 7 miesięcy, ale traktowałam i przeżywałam go, jakby trwał siedem lat. Mimo kompletnego pogodzenia się z tą relacją w każdym aspekcie, ta osoba pojawia się jako przebłysk w moich myślach codziennie, o ile nie myślę akurat o kimś innym. Wciąż analizuję co i dlaczego zakończyło się w taki sposób. W niektórych relacjach to wiem, w innych mogę się domyślać, a w niektórych nie mam pojęcia. Zadręczam się tym i zastanawiam, gdzie dokładnie leży problem. Myślę, czy gdybym zrobiła coś inaczej, coś lepiej, ta znajomość, trwałaby dłużej. Szukam w sobie winy, nie dopuszczając, że nie zawsze jest po mojej stronie.
Finalnie doszłam do wniosków, że ten sam rodzaj obsesji przeżywam na punkcie postaci poniekąd nieprawdziwych. Pewnego rodzaju kreowanej przez media fikcji, nie tyle, co celebrytów, ale wokalistów, gitarzystów, aktorów, obserwowanych na drodze życia. Już od dziecka fantazjowałam o wielkiej i idealnej miłości z Kendallem z Big Time Rush, potem o Justinie Bieberze, o Harrym Stylesie, aż w końcu, chociażby o Mattym Healym, co poniekąd doprowadziło mnie do pierwszego tatuażu, zrobionego w wieku 16 lat, którego o dziwo nie żałuję. Zrobiłam go w okresie zbierania się po pierwszym poważnym i prawdziwym zauroczeniu i rozstaniu. Słyszałam teorię, że został zrobiony w rozpaczy za tą osobą. W rzeczywistości jest to tytuł mojej ulubionej piosenki The 1975, napisanej czcionką wokalisty, o czym zadecydowała ankieta na Instagramie. Jest to aspekt, do którego się nie przyznaję, jednak wcale nie muszę, ze względu na wielowymiarowość tego właśnie zdania.
Robiąc go, nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo odnosi się do mojego bytu i największej życiowej potrzeby — bycia kochaną.




